Serial "Przyjaciółki" wraca na antenę telewizji Polsat od marca 2014 roku. Po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej ciążami trzech aktorek, ekipa wróciła na plan, by wiosną przedstawić widzom dalsze losy bohaterów serialu.
Czytaj więcej na http://www.swiatseriali.pl/seriale/przyjaciolki-950/news-przyjaciolki-wiosna-w-polsacie,nId,1089470?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
Joanna Liszowska, Anita Sokołowska i Małgorzata Socha są już szczęśliwymi mamami. Aktorki urodziły swoje wyczekane pociechy i pełne nowej energii wróciły na plan. Zdjęcia do trzeciej serii "Przyjaciółek" rozpoczęły się w listopadzie i potrwają do końca marca. Aktorki, wraz z całą ekipą, ciężko pracują, by już za dwa miesiące widzowie zaczęli śledzić kolejne losy czterech szalonych przyjaciółek.
Patrycja (Joanna Liszowska), Inga (Małgorzata Socha), Anka (Magdalena Stużyńska-Brauer) i Zuza (Anita Sokołowska), zaprzyjaźniły się w liceum. Po latach spotkały się znów i już jako dojrzałe kobiety odnowiły swoją przyjaźń. Każda z nich jest inna, mają różne zawody, ich codzienne życie całkowicie się różni, jednak łączy je jedno: pragnienie miłości.
W trzeciej serii bohaterki nadal będą walczyć o szczęście. Anka znów borykać się będzie ze zdradzającym ją mężem, Inga przeprowadzi się do nowego mieszkania, będzie szukać pracy i nadal kłócić się z byłym mężem. Jakby tego było mało, zacznie ją denerwować nowy sąsiad...
Patrycja także nie będzie miała łatwo. Cały czas jest bowiem przekonana, że jej bezpłodność wpłynęłaby na małżeństwo z Michałem. Nie będzie chciała więc wrócić do ukochanego. Czy w jej sercu zagości nowy mężczyzna?
Tymczasem Zuza, która jako jedyna jest w związku, próbuje przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Za wszelką cenę chce jednak zachować swoją autonomię. Co na to Wojtek?
Oprócz głównych gwiazd oraz m.in. Bartosza Kasprzykowskiego, Lesława Żurka i Marcina Rogacewicza, w trzeciej serii pojawią się nowi aktorzy.
Jednym z nich jest Filip Bobek, który zagra nowego sąsiada Ingi. Grany przez niego Szymon, to przystojny 36-latek. Z zawodu dentysta. Samotny, stroni od małżeństwa, lubi jasne sytuacje, potrafi być złośliwy, gdy ktoś nadepnie mu na odcisk. Ceni swoją wolność i niezależność.
W serialu pojawią się także m.in. Przemysław Kozłowski, jako nowy prezes w firmie Zuzy, Modest Ruciński - sławny fryzjer, któremu Patrycja wpadnie w oko oraz Maria Winiarska i Witold Dębicki w roli rodziców Anki.
Trzecia seria "Przyjaciółek" pojawi się na antenie Polsatu już w marcu.
Czytaj więcej na http://www.swiatseriali.pl/seriale/przyjaciolki-950/news-przyjaciolki-wiosna-w-polsacie,nId,1089470?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
http://www.pomponik.pl/zdjecia/zdjecie,iId,1282235,iAId,98124#utm_source=sg&utm_medium=referral&utm_campaign=test_a_gossip
Małgosia Socha w wywiadzie dla "Twojego Stylu" denerwowała się na Polaków, którzy "nie potrafią znieść tego, że ktoś zarabia"! Aktorka zarabia m.in. chodząc na otwarcia butików i prezentacje nowych kolekcji ubrań czy biżuterii. Oczywiście musi wtedy pozować przed fotoreporterami i pokazywać, jak świetnie się bawi. Zobaczcie więc Sochę w "pracy" podczas ostatniego pokazu biżuterii!
Czytaj więcej na http://www.pomponik.pl/zdjecia/zdjecie,iId,1282235,iAId,98124#utm_source=sg&utm_medium=referral&utm_campaign=test_a_gossip?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
http://www.styl.pl/magazyn/wywiady/news-malgorzata-socha-czy-ja-pania-skads-znam,nId,1088027,nPack,2
Małgorzata Socha straciła rolę przez nadwagę! "Sukces jest w rozmiarze zero
Małgorzata Socha (34 l.) nie ukrywa, że robi wszystko, by zrzucić kilka kilogramów i nie dopuścić do sytuacji, jaka miała miejsce przed ciążą, kiedy przez "nadwagę" straciła rolę.
Aktorka córkę Zosię urodziła na początku sierpnia 2013 roku. I choć nigdy nie zmagała się z otyłością, właśnie przez zbędne kilogramy została pominięta przez jednego z reżyserów. O całej sytuacji opowiada w najnowszym wywiadzie dla magazynu "Twój Styl".
"Sukces jest w rozmiarze zero" - podkreśla już na początku rozmowy.
"Pamiętam, jak kilka lat temu poszłam na casting do filmu. Po zdjęciach reżyser powiedział: 'Wszystko świetnie, dostałabyś tę rolę, ale jesteś zbyt... potężna'. Zabolało. Wzięłam się za siebie. Bo zawsze byłam 'pączusiem', mam naturalną skłonność do tycia. Myślę, że gdybym nie była aktorką, przypominałabym mamę Muminka i nosiła rozmiar 42".
Po castingu, chcąc jak najszybciej schudnąć, Socha rzuciła się więc na drastyczną, niezdrową dietę i zaczęła ćwiczyć - w dwa miesiące ubyło dziesięć kilogramów. Pomogło. Pojawiły się pierwsze propozycje.
Dziś stara się wrócić do swojej sylwetki sprzed ciąży, kiedy ważyła niecałe 50 kg.
"Jeszcze niedawno karmiłam piersią i musiałam być na lekkostrawnej diecie. Poza tym przy dziecku wciąż jest coś do zrobienia, choćby codzienny trzygodzinny spacer. Muszę jeszcze ciut zgubić, ale zamiast iść na siłownię, wolę ten czas spędzić z córką" - opowiada.
Do pomocy ma nianię i męża Krzysztofa. Gdy wraca z planu "Przyjaciółek", nie widzi świata poza małą i wszystko chce przy niej robić sama.
"Całuję, ściskam, miętolę, kołyszę, noszę na rękach. W nocy Zosia śpi ze mną w łóżku, a jej tata na kanapie w salonie" - śmieje się aktorka.
Bezradny jak dziecko
W wywiadzie Socha opowiada również o swoim ojcu, który choruje na Alzheimera. "Tata jest bezradny jak dziecko" - wyznaje z bólem.
Kontakt z nim jest bardzo trudny, szczególnie dla mamy Małgosi, która dzieliła życie z mężczyzną męskim, dowcipnym, opiekuńczym, a teraz musiała przejąć wszystkie jego obowiązki.
"Rzeczywistość czasami do niego dociera, czasami nie. Kiedy przychodzimy, cieszy się, że ma wnuczkę, ale zaraz o tym zapomina. Początkowo tylko czasem czegoś nie pamiętał, potem coraz częściej, aż w końcu zaczął gubić się w codzienności" - mówi.
"Ta choroba wygląda tak: najpierw nie możesz znaleźć kluczy, a potem nie wiesz, do czego one służą. Teraz jest na drugim etapie choroby, został trzeci. Staramy się zapewnić mu jak najlepsze warunki, żeby mógł być wśród bliskich. Razem z bratem pomagamy też finansowo, bo ta choroba sporo kosztuje. I tak wygląda moje życie"
Czytaj więcej na http://www.pomponik.pl/plotki/news-malgorzata-socha-stracila-role-przez-nadwage-sukces-jest-w-r,nId,1089142#utm_source=sg&utm_medium=referral&ox
Takiej ilości gwiazd w jednym miejscu już dawno nie
widzieliśmy! Do warszawskiej restauracji Jeff's na Polu
Mokotowskim
przyszły tłumy znanych osób. Tym razem nie po to, aby błyszczeć na
czerwonym dywanie, ale by pomóc innym.
Paulina Krupińska, Bogna Sworowska, Marta
Wiśniewska, Małgorzata Socha, Natalia Kukulska i wielu innych celebrytów
gotowało tego dnia obiad dla dzieci z domów dziecka i biednych rodzin.
Dzieciaki były zachwycone!
http://plejada.onet.pl/tlumy-gwiazd-gotowaly-dzieciom/yes9p
Co Socha dostała za pierwszą reklamę? Nie zgadniecie
Dzisiaj zbija fortunę. Kiedyś było inaczej
Małgorzata Socha jest dzisiaj gwiazdą wielkiego formatu, o którą zabiegają topowe marki i organizatorzy najbardziej prestiżowych imprez. Tylko w ostatnim czasie aktorka reklamowała ekskluzywną biżuterię Tous, perfumy Avon, centrum handlowe, a ostatnio podpisała kontrakt z producentem popularnych ciastek zbożowych. Zobacz: Socha twarzą ciastek. Ile zarobi?
Nie zawsze jednak było tak kolorowo. Menadżerka gwiazdy, Aldona Wleklak zdradziła w wywiadzie z aktywnamama.net.pl historię z początków kariery Sochy. Zanim wspólnie z Małgorzatą wypracowały silną pozycję w branży i status gwiazdy, kilkukrotnie spotykały się z brakiem zainteresowania ze strony reklamodawców, czy nawet redakcji kolorowych magazynów. Na szczęście dzięki niezrezygnowanej agentce, Socha w końcu podpisała pierwszy kontrakt, za który dostała... zastawę obiadową dla 12 osób.
Gdy już nieźle mi szło z produktami, przyszła do mnie Małgosia Socha i powiedziała: „Załatw mi reklamę albo okładkę”. Znamy się od wielu lat. Robiłam z nią wywiady, gdy grała w „Złotopolskich”. Zawsze była z nich zadowolona. Pamiętam, że dzwoniłam do gazet i pytałam: „A może chcielibyście Małgosię Sochę na okładkę?”. Odpowiadali, że jeszcze nie teraz, bo gra tylko drugoplanowe role. W końcu zrobiłyśmy reklamę, za którą dostałyśmy zastawę obiadową na 12 osób. Teraz się z tego śmiejemy. Gdy Małgosia zagrała w „Brzyduli”, oferty posypały się same. - powiedziała Aldona Wleklak.
http://www.ipla.tv/Malgorzata-socha-na-planie-serialu-przyjaciolki/vod-5876805
Dzisiaj to nie do pomyślenia, żeby odmówić Sosze współpracy. Jaki to los bywa przewrotny.
http://afterparty.pl/newsy_artykul,15153.html
Zobacz: Socha skomentowała bywanie na salonach za pieniądze
http://www.styl.pl/magazyn/wywiady/news-malgorzata-socha-czy-ja-pania-skads-znam,nId,1088027,nPack,2
Małgorzata Socha: Czy ja panią skądś znam?
Pozory mylą... Myśleliśmy, że na sesję przyjdzie gwiazda, wystylizowana, cała w fochach. Przyszła Małgośka, sympatyczna, uważna dziewczyna. Bo te wszystkie etykietki „ikony stylu”, „ambasadorki” to kreacja. Realna Małgorzata Socha prawie się nie maluje, na spacer z córką wkłada dres i sportowe buty
Los pozwolił jej grać różne role: występuje w serialu, fotografuje się na "ściankach", "otwiera" sklepy z torebkami. Ale jest też aktorką teatralną, w "Edukacji Rity" partneruje Piotrowi Fronczewskiemu. Po latach chudych przyszły tłuste. A ile? To już zależy od niej.
Znów jesteś bardzo szczupła. A dopiero co urodziłaś.
Małgorzata Socha: - Duża w tym zasługa mojej córeczki Zosi. Jeszcze niedawno karmiłam piersią i musiałam być na lekkostrawnej diecie. Poza tym przy dziecku wciąż jest coś do zrobienia, choćby codzienny trzygodzinny spacer. Muszę jeszcze ciut zgubić, ale zamiast iść na siłownię, wolę ten czas spędzić z córką.
Musisz? Przecież kiedyś było cię "więcej".
- Ale wiem, że sukces jest w rozmiarze "zero". Pamiętam, jak kilka lat temu poszłam na casting do filmu. Po zdjęciach reżyser powiedział: "Wszystko świetnie, dostałabyś tę rolę, ale jesteś zbyt... potężna". Zabolało. Wzięłam się za siebie. Bo zawsze byłam "pączusiem", mam naturalną skłonność do tycia. Myślę, że gdybym nie była aktorką, przypominałabym mamę Muminka i nosiła rozmiar 42.
- Po tym castingu rzuciłam się na jakąś drastyczną, niezdrową dietę, bo chciałam jak najszybciej schudnąć. W dwa miesiące zrzuciłam dziesięć kilogramów. Potem zaczęłam dbać o figurę rozważnie - zdrowo jeść, systematycznie ćwiczyć. I wszystko się zmieniło - przyszły propozycje. Sama widzisz...
A nie bałaś się, że znów przestaniesz grać, kiedy zaszłaś w ciążę? Miałaś przecież wiele do stracenia - jedną z głównych ról w serialu "Przyjaciółki".
- Nie ja jedna miałam zostać mamą! Na tym planie zdarzyły się aż trzy ciąże. Ja swoją przez kilka pierwszych tygodni trzymałam w tajemnicy. W końcu poszłam do producenta. "Podejrzewałem, że to się stanie", powiedział i dodał, że się cieszy. Następnego dnia miałam porozmawiać z reżyserem Grzegorzem Kuczeriszką. Ale przerwę na zmianę świateł lub scenografii wykorzystywałam na... sen.
- Kiedy budziłam się z kilkuminutowej drzemki, Grzegorz żartował: "Impreza?". Poszłam do niego w przerwie obiadowej. A on, zamiast się wściec, zaczął dawać rady dotyczące macierzyństwa. Po dwóch tygodniach zjawiła się u niego Anita Sokołowska. Najtrudniej miała Joasia Liszowska, bo o tym szczęściu, jakie ją spotkało, powiedziała trzecia.
Wróciłaś już do pracy. Zabierasz córkę na zdjęcia?
- Znajoma "odstąpiła" mi swoją nianię, bo jej dzieci urosły. Kiedy wychodzę z domu, jestem więc spokojna, bo wiem, że Zosia jest pod dobrą opieką. Nie chcę zabierać córeczki. Myślę, że dla dziecka ważniejszy jest rytm dnia - daje poczucie bezpieczeństwa. Ale nie lubię tych rozstań.
- Pamiętam pierwsze. Przyjechała wtedy mama mojego męża i powiedziała: "Idź i zrób coś dla siebie". Dziewczyny poszły na spacer, a ja wydzwaniałam co chwila, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Oczywiście było, ale już po godzinie pędziłam do domu z dwiema torbami ciuchów... dla małej. Zrobienie czegoś dla siebie nie daje już takiej satysfakcji jak robienie wszystkiego dla niej. Chociażby głupich zakupów.
Cytat
“Życie mi pokazało, że siła jest w rodzinie. Kiedyś tata troszczył się o mamę, pozwalał jej być kobietką, teraz ona opiekuje się nim, bo tata choruje na alzheimera. Mówię o tym otwarcie, bo zauważyłam, że starość nie jest wdzięcznym tematem. A dotyczy każdego.”
W pracy pewnie wciąż zerkasz na telefon?
- Kiedy jestem na planie, skupiam się maksymalnie na pracy. Szkoda mi czasu na duble. Wchodzę, gram i wychodzę. Chcę jak najszybciej być w domu. Wpadam i od razu przytulam Zosię, całuję, ściskam i miętolę. Cieszy mnie nawet sterta rzeczy do prasowania. Pamiętam, jak po raz pierwszy rozwiesiłam na suszarce jej śpioszki - wyglądały jak ubranka dla krasnoludka.
Jaką jesteś mamą?
- Niekonsekwentną. Naczytałam się mądrych książek i wiem, że dziecka nie powinno się kołysać, nosić wciąż na rękach, zabierać na noc do swego łóżka. I co? Kołyszę, noszę na rękach. W nocy Zosia śpi ze mną w łóżku, a jej tata na kanapie w salonie. (śmiech)
Nie wolałabyś posiedzieć z małą w domu trzy lata? Zapomnieć o "Edukacji Rity", o "Zagraj to jeszcze raz, Sam", o "Przyjaciółkach"?
- Pewnie bym wolała. Ale Michał Żebrowski i Żenia Korin (dyrektorzy Teatru 6. piętro - przyp. red.), dali mi szansę grać w dwóch spektaklach i zwyczajnie muszę wracać na scenę. Dziś mój pierwszy spektakl zaraz po przerwie, przyznam szczerze, że mam tremę. Aktorka nie może sobie pozwolić na to, by siedzieć w domu i zajmować się tylko dzieckiem.
Bo reżyserzy o niej zapomną?
- Bo wiem, że w tej branży nikt na ciebie nie czeka. Kiedy kończyłam szkołę, zostawiałam swoje CV na portierni każdego teatru, choć wiedziałam, że trafi do kosza. Przyjął mnie tylko dyrektor Jan Englert. Niestety, okazało się, że przyszłam za późno - zatrudnił już moje koleżanki z roku. A mnie się wydawało, że ktoś przyjdzie do szkoły i mnie zaangażuje.
- Dopiero po paru latach udało mi się dostać na rozmowę do Gustawa Holoubka, który był dyrektorem Ateneum. Z nerwów cały czas coś mówiłam, byłam jak katarynka. On tylko ze spokojem mi się przyglądał. Wyszłam z poczuciem klęski. Byłam pewna, że nigdy nie skompromitowałam się bardziej. A on dał mi rolę. Potem się dowiedziałam, że powiedział: "Jeżeli ona jest tak samo zwariowaną aktorką jak osobą, to może będą z niej ludzie".
Co robi aktorka, która nie ma propozycji?
- Chodzi na castingi. Przeszłam mnóstwo takich, z których nic nie wynikało. Czułam się rozgoryczona, tym bardziej że byłam po sukcesie filmu "Po sezonie" Janusza Majewskiego. Wydawało mi się, że jeśli się zagrało u "takiego" reżysera, w "takim" filmie, z "taką" obsadą, to będę mogła przebierać w rolach. A tutaj nic. Kupiłam mieszkanie, za które musiałam spłacać kredyt, a wciąż brakowało mi pieniędzy.
Często słyszałaś: "Nie, dziękujemy, nie tym razem"?
- Ani razu. Po castingu wracasz do domu i czekasz na telefon. Ale reżyserzy odzywają się wtedy, kiedy cię chcą. Nikt nie dzwoni, żeby powiedzieć: "Przepraszam, nie tym razem". Z czasem nauczyłam się zapominać, że byłam na castingu. I tak po kilkunastu przegranych byłam zdołowana. To był dla mnie trudny czas. Musiałam przyznać się przed samą sobą do porażki. Zaczęłam szukać pracy. Znalazłam ogłoszenie, że poszukują pracowników do agencji nieruchomości. Poszłam na spotkanie.
I powiedziałaś: "Nazywam się Małgorzata Socha, jestem aktorką i szukam pracy"?
- Dziewczyna, która prowadziła spotkanie, nie była pewna, czy za chwilę nie wyskoczy Szymon Majewski i nie zawoła: "Mamy cię!". Uspokoiłam ją, że to nie żart. "Jestem aktorką i jeśli mam zmienić zawód, to lepiej teraz", powiedziałam. Dała szansę. Czułam się trochę speszona, kiedy ludzie mnie rozpoznawali: "Czy ja pani skądś nie znam?", "Czy pani jest tą aktorką, zaraz, jak ona się nazywa...". Odpowiadałam: "Nie, ale może byliśmy sąsiadami".
- Przez miesiąc sprzedałam jedno mieszkanie, jedno wynajęłam. A potem... dostałam rolę. I zostawiłam "karierę" agentki nieruchomości. Wkrótce dostałam też angaż w Ateneum.
A jednak po pewnym czasie zrezygnowałaś z etatu w teatrze. Wolałaś popularny serial?
- To teatr zrezygnował ze mnie. Po śmierci Gustawa Holoubka przestałam być angażowana do spektakli. Grałam wprawdzie, ale głównie trzymałam trzecią halabardę w siódmym rzędzie. I wtedy przyszła propozycja zagrania w "Brzyduli". Nowa dyrektor teatru nie zgodziła się, żebym wzięła roczny urlop bezpłatny. Zrezygnowałam, ale nie żałuję.
Bo Viola Kubasińskia - mało rozgarnięta sekretarka w szpilkach i legginsach w panterkę z serialu "Brzydula" - odmieniła twoje zawodowe życie?
- Wtedy nie było to takie oczywiste. Rezygnowałam z dobrego teatru dla roli w serialu, który nie wiadomo, czy się spodoba. I wiedziałam, że powrotu do Ateneum nie będzie. Uznałam jednak, że większym wyzwaniem jest mała rólka niż to, co wtedy miałam do roboty w teatrze.
Mówisz "rólka", ale tak naprawdę ukradłaś show tytułowej bohaterce.
- To zasługa scenarzystów. Przecież sama nie wymyśliłabym tekstów, choć często mnie o to pytano: "Uczepiłeś się jak rzep psiego tyłka" czy "Kłamstwo ma krótkie ręce". Roli Violi zawdzięczam jednak coś więcej. To w tym serialu zobaczyła mnie Paulina, partnerka Eugeniusza Korina. Bo Żenia nawet nie miał pojęcia, że jakaś Socha istnieje. Teatr 6. piętro dopiero powstawał i Żenia zaprosił mnie na spotkanie.
Piotr Fronczewski, z którym występujesz w "Edukacji Rity", powiedział: "Duet to najtrudniejsza rzecz dla aktora. Jak alpiniści jesteśmy spięci jedną liną. Wspinaczka z Małgosią to prawdziwa przyjemność".
- To ogromny komplement z ust takiego aktora. I jestem wdzięczna Piotrowi Fronczewskiemu, że zgodził się zagrać z "jakąś Sochą". Pamiętam, jak poszłam do Żeni i powiedziałam, że potrzebuję nowego wyzwania. Znalazł mi tę sztukę. Potem zastanawialiśmy się, kto mógłby wystąpić jako Frank. Piotr Fronczewski wydawał się wymarzonym kandydatem, było tylko pytanie, czy się zgodzi.
Tworzysz sceniczny duet z Piotrem Fronczewskim, a z drugiej strony za bon na pięć tysięcy złotych "otwierasz" butik z ciuchami albo sklep z torebkami. Warto?
- Lubię modę. Dlaczego miałabym tam nie bywać? Ale widzisz, Polacy nie potrafią znieść tego, że ktoś zarabia. Zwykle pojawia się zawiść.
Nie boisz się, że takie "bywanie" zamknie przed tobą jakieś ważne drzwi?
- Myślisz, że tracę na wiarygodności? Nie sądzę. Lepiej by było, gdybym robiła tylko tanie zakupy w dyskoncie? Że popełniam niewybaczalny grzech, gdy kupuję drogą torebkę? Uczciwie na nią zapracowałam. I mam takie poczucie, że mogę czasami sprawić sobie nagrodę.
A co czujesz, gdy piszą: "Socha w stroju za dwadzieścia jeden tysięcy"?
- Nauczyłam się nie czytać newsów wyssanych z palca. Mam poczucie, że niezależnie od tego, co włożę czy powiem, i tak to krzywo skomentują. Jeszcze niedawno tematem numer jeden był wózek mojej córeczki. Przez kolorową prasę przetoczyła się afera wózkowa. Z początku się tym przejmowałam, ale później nie pozostało mi nic innego, jak tylko się z tego śmiać.
Twój mąż Krzysztof Wiśniewski przywykł, że wasze prywatne życie jest oceniane?
- A myślisz, że normalny wrażliwy człowiek może do tego przywyknąć?!
Czytałam, że poznałaś go, gdy miałaś 16 lat.
- Zawsze się śmieję, że trzeba uważać na wakacyjne miłości. Ta nie minęła z końcem lata. Wprawdzie każde z nas wróciło do swoich spraw, poszło na studia w innych miastach, ale wciąż myśleliśmy o sobie. A kiedy po studiach znów się spotkaliśmy, spojrzałam na niego inaczej i pomyślałam: "Szukam miłości, a mam ją na wyciągnięcie ręki". On chyba pomyślał to samo, bo choć studiował w Stanach i chciał tam zostać, zmienił plany. Przyjechał do Warszawy. Mam nadzieję, że nie żałuje
Przez lata przyjaźniliście się i nagle grom z nieba?
- Raczej olśnienie. Ale dzięki latom przyjaźni nie musimy niczego przed sobą udawać. Znamy się jak łyse konie, przeszliśmy wszystkie etapy, łącznie z długim okresem narzeczeństwa. Wiesz, jak to jest z facetami...
Narzeczeństwo mogłoby trwać całe życie?
- No tak, a ja czułam, że jeśli nie weźmiemy ślubu, to się rozstaniemy. Nie chciałam już dłużej żyć w niezobowiązującym związku.
I co? Powiedziałaś: "Albo ślub, albo do widzenia"?
- Nie, ale powiedziałam stanowczo: "Chcę być twoją żoną". Chyba potrzebował takiego impulsu, bo od pięciu lat jesteśmy małżeństwem.
Ale ślub był cichy, bez pompy...
- Z pompą, choć bez medialnego szumu. Za to wesele było z prawdziwego zdarzenia, na sto dwadzieścia osób. Takie, które będzie się pamiętało do końca życia.
Ten ślub naprawdę był ważny?
- Jestem tradycjonalistką. Potrzebuję być żoną, by mieć dzieci. Lubię, gdy wszystko ma swoje miejsce i czas. Ślub był ważny również dlatego, że dał mi pewność i poczucie bezpieczeństwa. Uspokoiłam się. Mam miejsce, do którego już zawsze będę wracać, gdzie ktoś na mnie czeka - mój bezpieczny port. To miejsce i facet na całe życie. Bo Krzysztof taki jest.
Czyli jaki?
- Jest dobrym człowiekiem i ma takie mądre i dobre oczy.
Mąż "cywil" ma więcej plusów czy minusów?
- Ma właściwie same plusy. Jego inżynierski umysł przy moim to skarb. Mam nawet powiedzenie: "Umiesz liczyć? Licz na Wiśniewskiego". To on pilnuje spraw finansowych i tego, żeby rachunki były zapłacone na czas. Jasne, czasem myślę: ty mnie nie rozumiesz. Ale co tu jest do rozumienia? On już wie, że przed premierą mnie nosi, delikatnie mówiąc, nie jestem sobą. Wtedy chodzi na palcach. Innym razem to on ma ważny projekt i musi poświęcić mu więcej czasu, dopada go stres. Wtedy to ja go wspieram.
Czyli on jest od konkretów, a ty od spraw "ulotnych"?
- No, nie do końca, bo kiedy coś się zepsuje, to ja dzwonię do fachowca. Krzysiek oczywiście potrafiłby naprawić sam, ale ja muszę to mieć zrobione już. "Potem" czy "zaraz" mnie nie interesuje. Mężczyźni wielu rzeczy nie widzą, im prowizorki nie przeszkadzają. A tymczasem mnie taka - powiedzmy - urwana półka potrafi zepsuć dzień.
I wszystko musi być pod linijkę? W twoim domu na podłodze można przeprowadzać operację na otwartym sercu.
- Wyniosłam to z rodzinnego domu. Czasem żartuję, że na drugie imię powinnam mieć Logistyka, a na trzecie Pedantka. Odnoszę wrażenie, że kiedy wokół mnie jest porządek, to również w głowie nie mam bałaganu.
I terroryzujesz rodzinę?
- Mam nadzieję, że nie. (śmiech) Ale i ja nie zawsze byłam pedantką. Kiedy mieszkałam z rodzicami, mama wciąż toczyła ze mną wojny o bałagan w moim pokoju. Teraz gdy mam swój dom, przeszkadza mi pyłek na podłodze. I tylko patrzeć, jak pewnego dnia zamienię się w swoją mamę. I właśnie jej wizyty mnie najbardziej stresują.
- Krzysiek się ze mnie śmieje, bo biegam nerwowo, wycierając kurz nawet spod kanapy. Wchodzi mama, rozgląda się i mówi: "Mój Boże, jak tu u was zagracone". Wiem, że testu białej rękawiczki nigdy u niej nie przejdę.
Po mamie masz pedanterię. A po ojcu?
- Chyba kindersztubę. Był pilotem wojskowym - silny i władczy typ. W domu musiała być dyscyplina. I choć przyszłam na świat, kiedy tata był tuż przed pięćdziesiątką, nie byłam jego księżniczką. Wprawdzie pozwalał mi na więcej niż mojemu starszemu o dziewięć lat bratu, jednak wiedziałam, gdzie są granice.
- W naszym domu obowiązywała zasada: "Dzieci i ryby głosu nie mają". Z rodzicami nie było dyskusji. Zawsze wiedziałam, że muszę wrócić do domu o tej godzinie, którą wyznaczył tata. Kiedy spóźniłam się pięć minut, miałam zakaz wychodzenia przez dłuższy czas. Mówił to spokojnie i kategorycznie. Czasem wolałam, żeby nakrzyczał. Bo w tym jego tonie wyczuwałam żal, że go zawiodłam. Budził we mnie poczucie winy.
Dostałaś kiedyś lanie?
- A bo to raz! Nie byłam grzeczną dziewczynką. Jak każde dziecko sprawdzałam, jak daleko mogę przesunąć granice. Ale czasem przesuwałam ją za bardzo i wtedy było lanie. Nigdy nie dałam po sobie poznać, że mnie boli. Nie płakałam, tylko śmiałam się ojcu prosto w twarz. Za nic nie chciałam pokazać słabości. I nawet gdy już poszłam do swego pokoju, nie pękałam.
Nigdy nie miałaś ochoty się zbuntować...
- Trudno było się buntować w naszym domu.
...zrobić tatuaż, włożyć glany, wrócić nad ranem z imprezy?
- Nawet do głowy mi to nie przyszło. Kiedyś tylko poszłam z koleżanką na dyskotekę, a rodzicom powiedziałam, że będziemy się u niej uczyć całą noc. Krył mnie mój brat Piotrek, który odebrał nas z klubu. Zawsze trzymaliśmy sztamę. I w gruncie rzeczy miałam szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec był surowy, ale bardzo nas kochał i dbał o nas. Zawdzięczam mu też pogodę ducha. "Przyjdzie czas, przyjdzie radość", mówił. Nauczył mnie też, że marzenia się spełniają.
- Sam był najlepszym tego dowodem. Nie miał lekkiego życia, szybko został półsierotą, bo dziadek zginął w Oświęcimiu. Musiał tułać się po rodzinie ze swoją mamą. Ale on mimo tej biedy nie bał się sięgać po marzenia. Jako mały chłopak chciał zostać pilotem. Była wojna, ojciec leżał na trawie, pasąc krowy i patrzył na przelatujące samoloty. "Będę pilotem", mówił do swojej mamy. "Tak, tak, Jureczku, lepiej pilnuj krów, żeby nie poszły w szkodę", śmiała się. A on dopiął swego.
A ty jakie miałaś marzenia?
- Nie miałam pomysłu na siebie. Był czas, że chciałam iść w ślady taty, tyle że szkoła w Dęblinie nie przyjmowała wtedy kobiet.
- Ale na pewno nie marzyłam zostać aktorką. Uczyłam się w warszawskim Liceum im. Żeromskiego w klasie kulturalno-artystycznej. Naszym opiekunem był Marcin Sosnowski, dziś znany reżyser. To z jego inicjatywy poszłam na casting do Teatru TV. Nagle znalazłam się na planie, w dodatku w towarzystwie takich aktorów jak Adam Ferency czy Wojciech Siemion. Wszystko było fascynujące. Nawet to, że musiałam wstawać o piątej rano i pracować do nocy.
- To chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam: "Chciałabym być aktorką". Ale na egzamin do warszawskiej Akademii Teatralnej poszłam tylko po to, żeby sprawdzić, czy te wszystkie zabawne anegdoty o egzaminach do szkoły teatralnej są prawdziwe. Na przykład profesor prosi chłopaka, żeby powiedział wesoły tekst, a on mówi: "Wesołego alleluja". Szłam, ale myślałam: "Świata nie zawojuję". Nie mogłam uwierzyć, że się udało.
A co na to rodzina?
- Myślę, że gdyby żyła moja babcia Zosia, to właśnie ona by się najbardziej ucieszyła. Była niespełnioną artystką. W dzieciństwie jeździliśmy do niej z bratem na wakacje. Opowiadała, jak przed wojną grała Tytanię w "Śnie nocy letniej" w amatorskim teatrze. Chciała jechać do Krakowa i zostać aktorką, ale jej mama powiedziała, że swojej córki na stracenie nie puści. W tamtych czasach uczciwa kobieta aktorką nie zostawała. Babcia nie doczekała chwili, żeby zobaczyć mnie na scenie.
Na pewno czułaby się szczęśliwa...
- No, sama nie wiem. (śmiech) Bo rodzice woleli, żebym została prawnikiem. Babcia Zosia była ukochaną babcią. Na komodzie w moim domu stoi jej zdjęcie. Była dobra, ciepła, niezwykle piękna. Jako młoda wdowa wyszła drugi raz za mąż za mężczyznę 12 lat młodszego od siebie. Babcia wyróżniała się na tej swojej podkarpackiej wsi. Radosna, kolorowa, zawsze farbowała włosy na marchewkowo. Czasem jej w tym pomagałam, szczoteczką do zębów milimetr po milimetrze, nakładałam farbę. Mówiła, że nigdy nie ma tak starannie pofarbowanych włosów jak wtedy, gdy ja to robię.
A tata powiedział, że jest z ciebie dumny?
- Ucieszył się, że jego córka się dostała, w dodatku za pierwszym razem. Potem bardzo kibicował, choć bał się o mnie. Nie miał najlepszego zdania o artystach. Kiedy kończyłam zajęcia o 20, czekał pod szkołą na Miodowej, żeby zabrać mnie do domu. Dziś z czułością to wspominam. I z żalem patrzę, jak ten twardy facet od kilku lat zmaga się z chorobą Alzheimera. Jest bezradny jak dziecko.
Tak otwarcie o tym mówisz. W Polsce łatwiej przyznać się do raka niż do alzheimera.
- Przecież to taka sama choroba jak każda inna. Mówię głośno, bo problemom ludzi schorowanych i starych nie poświęca się uwagi. Starość nie jest wdzięcznym tematem, a przecież czeka każdego. Popatrz, jak chętnie dajemy pieniądze na chore dzieci. A starość nie wzrusza. Powiedziałam, że ojciec zmaga się z chorobą Alzheimera, ale tak naprawdę zmaga się z nią cała rodzina. I to każdego dnia.
Jak wygląda wasza codzienność?
- Najtrudniejsza jest dla mojej mamy. Bo żyła z fantastycznym facetem, męskim, dowcipnym, opiekuńczym. Pozwalał jej być kobietką, o którą on się troszczy. A teraz ona musiała przejąć wszystkie jego obowiązki. Musi mieć dużo siły i cierpliwości. Bo kontakt z tatą nie jest łatwy.
- Rzeczywistość czasami do niego dociera, czasami nie. Kiedy przychodzimy, cieszy się, że ma wnuczkę, ale zaraz o tym zapomina. Początkowo tylko czasem czegoś nie pamiętał, potem coraz częściej, aż w końcu zaczął gubić się w codzienności. Bo ta choroba wygląda tak: najpierw nie możesz znaleźć kluczy, a potem nie wiesz, do czego one służą. Teraz jest na drugim etapie choroby, został trzeci. Staramy się zapewnić mu jak najlepsze warunki, żeby mógł być wśród bliskich. Razem z bratem pomagamy też finansowo, bo ta choroba sporo kosztuje. I tak wygląda moje życie.
Myślałam: przyjdę, zobaczę wielką gwiazdę. Tymczasem jesteś taka...
- Normalna? Bo widzisz, przeszłam różne etapy. I ten, kiedy nikt mnie nie chciał, i ten, gdy byłam na co drugiej okładce. Nauczyłam się, że w aktorstwie trzeba umieć czekać i nie zwariować, gdy cały świat wpada w zachwyt. Bo ten może trwać chwilę. W chodzeniu po ziemi wytrenowali mnie rodzice.
Rozmawiała: Beata Biały
Czytaj więcej na http://www.styl.pl/magazyn/wywiady/news-malgorzata-socha-czy-ja-pania-skads-znam,nId,1088027,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
Małgorzata Socha: Czy ja panią skądś znam?
Pozory mylą... Myśleliśmy, że na sesję przyjdzie gwiazda, wystylizowana, cała w fochach. Przyszła Małgośka, sympatyczna, uważna dziewczyna. Bo te wszystkie etykietki „ikony stylu”, „ambasadorki” to kreacja. Realna Małgorzata Socha prawie się nie maluje, na spacer z córką wkłada dres i sportowe buty
Los pozwolił jej grać różne role: występuje w serialu, fotografuje się na "ściankach", "otwiera" sklepy z torebkami. Ale jest też aktorką teatralną, w "Edukacji Rity" partneruje Piotrowi Fronczewskiemu. Po latach chudych przyszły tłuste. A ile? To już zależy od niej.
Znów jesteś bardzo szczupła. A dopiero co urodziłaś.
Małgorzata Socha: - Duża w tym zasługa mojej córeczki Zosi. Jeszcze niedawno karmiłam piersią i musiałam być na lekkostrawnej diecie. Poza tym przy dziecku wciąż jest coś do zrobienia, choćby codzienny trzygodzinny spacer. Muszę jeszcze ciut zgubić, ale zamiast iść na siłownię, wolę ten czas spędzić z córką.
Musisz? Przecież kiedyś było cię "więcej".
- Ale wiem, że sukces jest w rozmiarze "zero". Pamiętam, jak kilka lat temu poszłam na casting do filmu. Po zdjęciach reżyser powiedział: "Wszystko świetnie, dostałabyś tę rolę, ale jesteś zbyt... potężna". Zabolało. Wzięłam się za siebie. Bo zawsze byłam "pączusiem", mam naturalną skłonność do tycia. Myślę, że gdybym nie była aktorką, przypominałabym mamę Muminka i nosiła rozmiar 42.
- Po tym castingu rzuciłam się na jakąś drastyczną, niezdrową dietę, bo chciałam jak najszybciej schudnąć. W dwa miesiące zrzuciłam dziesięć kilogramów. Potem zaczęłam dbać o figurę rozważnie - zdrowo jeść, systematycznie ćwiczyć. I wszystko się zmieniło - przyszły propozycje. Sama widzisz...
A nie bałaś się, że znów przestaniesz grać, kiedy zaszłaś w ciążę? Miałaś przecież wiele do stracenia - jedną z głównych ról w serialu "Przyjaciółki".
- Nie ja jedna miałam zostać mamą! Na tym planie zdarzyły się aż trzy ciąże. Ja swoją przez kilka pierwszych tygodni trzymałam w tajemnicy. W końcu poszłam do producenta. "Podejrzewałem, że to się stanie", powiedział i dodał, że się cieszy. Następnego dnia miałam porozmawiać z reżyserem Grzegorzem Kuczeriszką. Ale przerwę na zmianę świateł lub scenografii wykorzystywałam na... sen.
- Kiedy budziłam się z kilkuminutowej drzemki, Grzegorz żartował: "Impreza?". Poszłam do niego w przerwie obiadowej. A on, zamiast się wściec, zaczął dawać rady dotyczące macierzyństwa. Po dwóch tygodniach zjawiła się u niego Anita Sokołowska. Najtrudniej miała Joasia Liszowska, bo o tym szczęściu, jakie ją spotkało, powiedziała trzecia.
Wróciłaś już do pracy. Zabierasz córkę na zdjęcia?
- Znajoma "odstąpiła" mi swoją nianię, bo jej dzieci urosły. Kiedy wychodzę z domu, jestem więc spokojna, bo wiem, że Zosia jest pod dobrą opieką. Nie chcę zabierać córeczki. Myślę, że dla dziecka ważniejszy jest rytm dnia - daje poczucie bezpieczeństwa. Ale nie lubię tych rozstań.
- Pamiętam pierwsze. Przyjechała wtedy mama mojego męża i powiedziała: "Idź i zrób coś dla siebie". Dziewczyny poszły na spacer, a ja wydzwaniałam co chwila, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Oczywiście było, ale już po godzinie pędziłam do domu z dwiema torbami ciuchów... dla małej. Zrobienie czegoś dla siebie nie daje już takiej satysfakcji jak robienie wszystkiego dla niej. Chociażby głupich zakupów.
Cytat
“Życie mi pokazało, że siła jest w rodzinie. Kiedyś tata troszczył się o mamę, pozwalał jej być kobietką, teraz ona opiekuje się nim, bo tata choruje na alzheimera. Mówię o tym otwarcie, bo zauważyłam, że starość nie jest wdzięcznym tematem. A dotyczy każdego.”
W pracy pewnie wciąż zerkasz na telefon?
- Kiedy jestem na planie, skupiam się maksymalnie na pracy. Szkoda mi czasu na duble. Wchodzę, gram i wychodzę. Chcę jak najszybciej być w domu. Wpadam i od razu przytulam Zosię, całuję, ściskam i miętolę. Cieszy mnie nawet sterta rzeczy do prasowania. Pamiętam, jak po raz pierwszy rozwiesiłam na suszarce jej śpioszki - wyglądały jak ubranka dla krasnoludka.
Jaką jesteś mamą?
- Niekonsekwentną. Naczytałam się mądrych książek i wiem, że dziecka nie powinno się kołysać, nosić wciąż na rękach, zabierać na noc do swego łóżka. I co? Kołyszę, noszę na rękach. W nocy Zosia śpi ze mną w łóżku, a jej tata na kanapie w salonie. (śmiech)
Nie wolałabyś posiedzieć z małą w domu trzy lata? Zapomnieć o "Edukacji Rity", o "Zagraj to jeszcze raz, Sam", o "Przyjaciółkach"?
- Pewnie bym wolała. Ale Michał Żebrowski i Żenia Korin (dyrektorzy Teatru 6. piętro - przyp. red.), dali mi szansę grać w dwóch spektaklach i zwyczajnie muszę wracać na scenę. Dziś mój pierwszy spektakl zaraz po przerwie, przyznam szczerze, że mam tremę. Aktorka nie może sobie pozwolić na to, by siedzieć w domu i zajmować się tylko dzieckiem.
Bo reżyserzy o niej zapomną?
- Bo wiem, że w tej branży nikt na ciebie nie czeka. Kiedy kończyłam szkołę, zostawiałam swoje CV na portierni każdego teatru, choć wiedziałam, że trafi do kosza. Przyjął mnie tylko dyrektor Jan Englert. Niestety, okazało się, że przyszłam za późno - zatrudnił już moje koleżanki z roku. A mnie się wydawało, że ktoś przyjdzie do szkoły i mnie zaangażuje.
- Dopiero po paru latach udało mi się dostać na rozmowę do Gustawa Holoubka, który był dyrektorem Ateneum. Z nerwów cały czas coś mówiłam, byłam jak katarynka. On tylko ze spokojem mi się przyglądał. Wyszłam z poczuciem klęski. Byłam pewna, że nigdy nie skompromitowałam się bardziej. A on dał mi rolę. Potem się dowiedziałam, że powiedział: "Jeżeli ona jest tak samo zwariowaną aktorką jak osobą, to może będą z niej ludzie".
Co robi aktorka, która nie ma propozycji?
- Chodzi na castingi. Przeszłam mnóstwo takich, z których nic nie wynikało. Czułam się rozgoryczona, tym bardziej że byłam po sukcesie filmu "Po sezonie" Janusza Majewskiego. Wydawało mi się, że jeśli się zagrało u "takiego" reżysera, w "takim" filmie, z "taką" obsadą, to będę mogła przebierać w rolach. A tutaj nic. Kupiłam mieszkanie, za które musiałam spłacać kredyt, a wciąż brakowało mi pieniędzy.
Często słyszałaś: "Nie, dziękujemy, nie tym razem"?
- Ani razu. Po castingu wracasz do domu i czekasz na telefon. Ale reżyserzy odzywają się wtedy, kiedy cię chcą. Nikt nie dzwoni, żeby powiedzieć: "Przepraszam, nie tym razem". Z czasem nauczyłam się zapominać, że byłam na castingu. I tak po kilkunastu przegranych byłam zdołowana. To był dla mnie trudny czas. Musiałam przyznać się przed samą sobą do porażki. Zaczęłam szukać pracy. Znalazłam ogłoszenie, że poszukują pracowników do agencji nieruchomości. Poszłam na spotkanie.
I powiedziałaś: "Nazywam się Małgorzata Socha, jestem aktorką i szukam pracy"?
- Dziewczyna, która prowadziła spotkanie, nie była pewna, czy za chwilę nie wyskoczy Szymon Majewski i nie zawoła: "Mamy cię!". Uspokoiłam ją, że to nie żart. "Jestem aktorką i jeśli mam zmienić zawód, to lepiej teraz", powiedziałam. Dała szansę. Czułam się trochę speszona, kiedy ludzie mnie rozpoznawali: "Czy ja pani skądś nie znam?", "Czy pani jest tą aktorką, zaraz, jak ona się nazywa...". Odpowiadałam: "Nie, ale może byliśmy sąsiadami".
- Przez miesiąc sprzedałam jedno mieszkanie, jedno wynajęłam. A potem... dostałam rolę. I zostawiłam "karierę" agentki nieruchomości. Wkrótce dostałam też angaż w Ateneum.
A jednak po pewnym czasie zrezygnowałaś z etatu w teatrze. Wolałaś popularny serial?
- To teatr zrezygnował ze mnie. Po śmierci Gustawa Holoubka przestałam być angażowana do spektakli. Grałam wprawdzie, ale głównie trzymałam trzecią halabardę w siódmym rzędzie. I wtedy przyszła propozycja zagrania w "Brzyduli". Nowa dyrektor teatru nie zgodziła się, żebym wzięła roczny urlop bezpłatny. Zrezygnowałam, ale nie żałuję.
Bo Viola Kubasińskia - mało rozgarnięta sekretarka w szpilkach i legginsach w panterkę z serialu "Brzydula" - odmieniła twoje zawodowe życie?
- Wtedy nie było to takie oczywiste. Rezygnowałam z dobrego teatru dla roli w serialu, który nie wiadomo, czy się spodoba. I wiedziałam, że powrotu do Ateneum nie będzie. Uznałam jednak, że większym wyzwaniem jest mała rólka niż to, co wtedy miałam do roboty w teatrze.
Mówisz "rólka", ale tak naprawdę ukradłaś show tytułowej bohaterce.
- To zasługa scenarzystów. Przecież sama nie wymyśliłabym tekstów, choć często mnie o to pytano: "Uczepiłeś się jak rzep psiego tyłka" czy "Kłamstwo ma krótkie ręce". Roli Violi zawdzięczam jednak coś więcej. To w tym serialu zobaczyła mnie Paulina, partnerka Eugeniusza Korina. Bo Żenia nawet nie miał pojęcia, że jakaś Socha istnieje. Teatr 6. piętro dopiero powstawał i Żenia zaprosił mnie na spotkanie.
Piotr Fronczewski, z którym występujesz w "Edukacji Rity", powiedział: "Duet to najtrudniejsza rzecz dla aktora. Jak alpiniści jesteśmy spięci jedną liną. Wspinaczka z Małgosią to prawdziwa przyjemność".
- To ogromny komplement z ust takiego aktora. I jestem wdzięczna Piotrowi Fronczewskiemu, że zgodził się zagrać z "jakąś Sochą". Pamiętam, jak poszłam do Żeni i powiedziałam, że potrzebuję nowego wyzwania. Znalazł mi tę sztukę. Potem zastanawialiśmy się, kto mógłby wystąpić jako Frank. Piotr Fronczewski wydawał się wymarzonym kandydatem, było tylko pytanie, czy się zgodzi.
Tworzysz sceniczny duet z Piotrem Fronczewskim, a z drugiej strony za bon na pięć tysięcy złotych "otwierasz" butik z ciuchami albo sklep z torebkami. Warto?
- Lubię modę. Dlaczego miałabym tam nie bywać? Ale widzisz, Polacy nie potrafią znieść tego, że ktoś zarabia. Zwykle pojawia się zawiść.
Nie boisz się, że takie "bywanie" zamknie przed tobą jakieś ważne drzwi?
- Myślisz, że tracę na wiarygodności? Nie sądzę. Lepiej by było, gdybym robiła tylko tanie zakupy w dyskoncie? Że popełniam niewybaczalny grzech, gdy kupuję drogą torebkę? Uczciwie na nią zapracowałam. I mam takie poczucie, że mogę czasami sprawić sobie nagrodę.
A co czujesz, gdy piszą: "Socha w stroju za dwadzieścia jeden tysięcy"?
- Nauczyłam się nie czytać newsów wyssanych z palca. Mam poczucie, że niezależnie od tego, co włożę czy powiem, i tak to krzywo skomentują. Jeszcze niedawno tematem numer jeden był wózek mojej córeczki. Przez kolorową prasę przetoczyła się afera wózkowa. Z początku się tym przejmowałam, ale później nie pozostało mi nic innego, jak tylko się z tego śmiać.
Twój mąż Krzysztof Wiśniewski przywykł, że wasze prywatne życie jest oceniane?
- A myślisz, że normalny wrażliwy człowiek może do tego przywyknąć?!
Czytałam, że poznałaś go, gdy miałaś 16 lat.
- Zawsze się śmieję, że trzeba uważać na wakacyjne miłości. Ta nie minęła z końcem lata. Wprawdzie każde z nas wróciło do swoich spraw, poszło na studia w innych miastach, ale wciąż myśleliśmy o sobie. A kiedy po studiach znów się spotkaliśmy, spojrzałam na niego inaczej i pomyślałam: "Szukam miłości, a mam ją na wyciągnięcie ręki". On chyba pomyślał to samo, bo choć studiował w Stanach i chciał tam zostać, zmienił plany. Przyjechał do Warszawy. Mam nadzieję, że nie żałuje
Przez lata przyjaźniliście się i nagle grom z nieba?
- Raczej olśnienie. Ale dzięki latom przyjaźni nie musimy niczego przed sobą udawać. Znamy się jak łyse konie, przeszliśmy wszystkie etapy, łącznie z długim okresem narzeczeństwa. Wiesz, jak to jest z facetami...
Narzeczeństwo mogłoby trwać całe życie?
- No tak, a ja czułam, że jeśli nie weźmiemy ślubu, to się rozstaniemy. Nie chciałam już dłużej żyć w niezobowiązującym związku.
I co? Powiedziałaś: "Albo ślub, albo do widzenia"?
- Nie, ale powiedziałam stanowczo: "Chcę być twoją żoną". Chyba potrzebował takiego impulsu, bo od pięciu lat jesteśmy małżeństwem.
Ale ślub był cichy, bez pompy...
- Z pompą, choć bez medialnego szumu. Za to wesele było z prawdziwego zdarzenia, na sto dwadzieścia osób. Takie, które będzie się pamiętało do końca życia.
Ten ślub naprawdę był ważny?
- Jestem tradycjonalistką. Potrzebuję być żoną, by mieć dzieci. Lubię, gdy wszystko ma swoje miejsce i czas. Ślub był ważny również dlatego, że dał mi pewność i poczucie bezpieczeństwa. Uspokoiłam się. Mam miejsce, do którego już zawsze będę wracać, gdzie ktoś na mnie czeka - mój bezpieczny port. To miejsce i facet na całe życie. Bo Krzysztof taki jest.
Czyli jaki?
- Jest dobrym człowiekiem i ma takie mądre i dobre oczy.
Mąż "cywil" ma więcej plusów czy minusów?
- Ma właściwie same plusy. Jego inżynierski umysł przy moim to skarb. Mam nawet powiedzenie: "Umiesz liczyć? Licz na Wiśniewskiego". To on pilnuje spraw finansowych i tego, żeby rachunki były zapłacone na czas. Jasne, czasem myślę: ty mnie nie rozumiesz. Ale co tu jest do rozumienia? On już wie, że przed premierą mnie nosi, delikatnie mówiąc, nie jestem sobą. Wtedy chodzi na palcach. Innym razem to on ma ważny projekt i musi poświęcić mu więcej czasu, dopada go stres. Wtedy to ja go wspieram.
Czyli on jest od konkretów, a ty od spraw "ulotnych"?
- No, nie do końca, bo kiedy coś się zepsuje, to ja dzwonię do fachowca. Krzysiek oczywiście potrafiłby naprawić sam, ale ja muszę to mieć zrobione już. "Potem" czy "zaraz" mnie nie interesuje. Mężczyźni wielu rzeczy nie widzą, im prowizorki nie przeszkadzają. A tymczasem mnie taka - powiedzmy - urwana półka potrafi zepsuć dzień.
I wszystko musi być pod linijkę? W twoim domu na podłodze można przeprowadzać operację na otwartym sercu.
- Wyniosłam to z rodzinnego domu. Czasem żartuję, że na drugie imię powinnam mieć Logistyka, a na trzecie Pedantka. Odnoszę wrażenie, że kiedy wokół mnie jest porządek, to również w głowie nie mam bałaganu.
I terroryzujesz rodzinę?
- Mam nadzieję, że nie. (śmiech) Ale i ja nie zawsze byłam pedantką. Kiedy mieszkałam z rodzicami, mama wciąż toczyła ze mną wojny o bałagan w moim pokoju. Teraz gdy mam swój dom, przeszkadza mi pyłek na podłodze. I tylko patrzeć, jak pewnego dnia zamienię się w swoją mamę. I właśnie jej wizyty mnie najbardziej stresują.
- Krzysiek się ze mnie śmieje, bo biegam nerwowo, wycierając kurz nawet spod kanapy. Wchodzi mama, rozgląda się i mówi: "Mój Boże, jak tu u was zagracone". Wiem, że testu białej rękawiczki nigdy u niej nie przejdę.
Po mamie masz pedanterię. A po ojcu?
- Chyba kindersztubę. Był pilotem wojskowym - silny i władczy typ. W domu musiała być dyscyplina. I choć przyszłam na świat, kiedy tata był tuż przed pięćdziesiątką, nie byłam jego księżniczką. Wprawdzie pozwalał mi na więcej niż mojemu starszemu o dziewięć lat bratu, jednak wiedziałam, gdzie są granice.
- W naszym domu obowiązywała zasada: "Dzieci i ryby głosu nie mają". Z rodzicami nie było dyskusji. Zawsze wiedziałam, że muszę wrócić do domu o tej godzinie, którą wyznaczył tata. Kiedy spóźniłam się pięć minut, miałam zakaz wychodzenia przez dłuższy czas. Mówił to spokojnie i kategorycznie. Czasem wolałam, żeby nakrzyczał. Bo w tym jego tonie wyczuwałam żal, że go zawiodłam. Budził we mnie poczucie winy.
Dostałaś kiedyś lanie?
- A bo to raz! Nie byłam grzeczną dziewczynką. Jak każde dziecko sprawdzałam, jak daleko mogę przesunąć granice. Ale czasem przesuwałam ją za bardzo i wtedy było lanie. Nigdy nie dałam po sobie poznać, że mnie boli. Nie płakałam, tylko śmiałam się ojcu prosto w twarz. Za nic nie chciałam pokazać słabości. I nawet gdy już poszłam do swego pokoju, nie pękałam.
Nigdy nie miałaś ochoty się zbuntować...
- Trudno było się buntować w naszym domu.
...zrobić tatuaż, włożyć glany, wrócić nad ranem z imprezy?
- Nawet do głowy mi to nie przyszło. Kiedyś tylko poszłam z koleżanką na dyskotekę, a rodzicom powiedziałam, że będziemy się u niej uczyć całą noc. Krył mnie mój brat Piotrek, który odebrał nas z klubu. Zawsze trzymaliśmy sztamę. I w gruncie rzeczy miałam szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec był surowy, ale bardzo nas kochał i dbał o nas. Zawdzięczam mu też pogodę ducha. "Przyjdzie czas, przyjdzie radość", mówił. Nauczył mnie też, że marzenia się spełniają.
- Sam był najlepszym tego dowodem. Nie miał lekkiego życia, szybko został półsierotą, bo dziadek zginął w Oświęcimiu. Musiał tułać się po rodzinie ze swoją mamą. Ale on mimo tej biedy nie bał się sięgać po marzenia. Jako mały chłopak chciał zostać pilotem. Była wojna, ojciec leżał na trawie, pasąc krowy i patrzył na przelatujące samoloty. "Będę pilotem", mówił do swojej mamy. "Tak, tak, Jureczku, lepiej pilnuj krów, żeby nie poszły w szkodę", śmiała się. A on dopiął swego.
A ty jakie miałaś marzenia?
- Nie miałam pomysłu na siebie. Był czas, że chciałam iść w ślady taty, tyle że szkoła w Dęblinie nie przyjmowała wtedy kobiet.
- Ale na pewno nie marzyłam zostać aktorką. Uczyłam się w warszawskim Liceum im. Żeromskiego w klasie kulturalno-artystycznej. Naszym opiekunem był Marcin Sosnowski, dziś znany reżyser. To z jego inicjatywy poszłam na casting do Teatru TV. Nagle znalazłam się na planie, w dodatku w towarzystwie takich aktorów jak Adam Ferency czy Wojciech Siemion. Wszystko było fascynujące. Nawet to, że musiałam wstawać o piątej rano i pracować do nocy.
- To chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam: "Chciałabym być aktorką". Ale na egzamin do warszawskiej Akademii Teatralnej poszłam tylko po to, żeby sprawdzić, czy te wszystkie zabawne anegdoty o egzaminach do szkoły teatralnej są prawdziwe. Na przykład profesor prosi chłopaka, żeby powiedział wesoły tekst, a on mówi: "Wesołego alleluja". Szłam, ale myślałam: "Świata nie zawojuję". Nie mogłam uwierzyć, że się udało.
A co na to rodzina?
- Myślę, że gdyby żyła moja babcia Zosia, to właśnie ona by się najbardziej ucieszyła. Była niespełnioną artystką. W dzieciństwie jeździliśmy do niej z bratem na wakacje. Opowiadała, jak przed wojną grała Tytanię w "Śnie nocy letniej" w amatorskim teatrze. Chciała jechać do Krakowa i zostać aktorką, ale jej mama powiedziała, że swojej córki na stracenie nie puści. W tamtych czasach uczciwa kobieta aktorką nie zostawała. Babcia nie doczekała chwili, żeby zobaczyć mnie na scenie.
Na pewno czułaby się szczęśliwa...
- No, sama nie wiem. (śmiech) Bo rodzice woleli, żebym została prawnikiem. Babcia Zosia była ukochaną babcią. Na komodzie w moim domu stoi jej zdjęcie. Była dobra, ciepła, niezwykle piękna. Jako młoda wdowa wyszła drugi raz za mąż za mężczyznę 12 lat młodszego od siebie. Babcia wyróżniała się na tej swojej podkarpackiej wsi. Radosna, kolorowa, zawsze farbowała włosy na marchewkowo. Czasem jej w tym pomagałam, szczoteczką do zębów milimetr po milimetrze, nakładałam farbę. Mówiła, że nigdy nie ma tak starannie pofarbowanych włosów jak wtedy, gdy ja to robię.
A tata powiedział, że jest z ciebie dumny?
- Ucieszył się, że jego córka się dostała, w dodatku za pierwszym razem. Potem bardzo kibicował, choć bał się o mnie. Nie miał najlepszego zdania o artystach. Kiedy kończyłam zajęcia o 20, czekał pod szkołą na Miodowej, żeby zabrać mnie do domu. Dziś z czułością to wspominam. I z żalem patrzę, jak ten twardy facet od kilku lat zmaga się z chorobą Alzheimera. Jest bezradny jak dziecko.
Tak otwarcie o tym mówisz. W Polsce łatwiej przyznać się do raka niż do alzheimera.
- Przecież to taka sama choroba jak każda inna. Mówię głośno, bo problemom ludzi schorowanych i starych nie poświęca się uwagi. Starość nie jest wdzięcznym tematem, a przecież czeka każdego. Popatrz, jak chętnie dajemy pieniądze na chore dzieci. A starość nie wzrusza. Powiedziałam, że ojciec zmaga się z chorobą Alzheimera, ale tak naprawdę zmaga się z nią cała rodzina. I to każdego dnia.
Jak wygląda wasza codzienność?
- Najtrudniejsza jest dla mojej mamy. Bo żyła z fantastycznym facetem, męskim, dowcipnym, opiekuńczym. Pozwalał jej być kobietką, o którą on się troszczy. A teraz ona musiała przejąć wszystkie jego obowiązki. Musi mieć dużo siły i cierpliwości. Bo kontakt z tatą nie jest łatwy.
- Rzeczywistość czasami do niego dociera, czasami nie. Kiedy przychodzimy, cieszy się, że ma wnuczkę, ale zaraz o tym zapomina. Początkowo tylko czasem czegoś nie pamiętał, potem coraz częściej, aż w końcu zaczął gubić się w codzienności. Bo ta choroba wygląda tak: najpierw nie możesz znaleźć kluczy, a potem nie wiesz, do czego one służą. Teraz jest na drugim etapie choroby, został trzeci. Staramy się zapewnić mu jak najlepsze warunki, żeby mógł być wśród bliskich. Razem z bratem pomagamy też finansowo, bo ta choroba sporo kosztuje. I tak wygląda moje życie.
Myślałam: przyjdę, zobaczę wielką gwiazdę. Tymczasem jesteś taka...
- Normalna? Bo widzisz, przeszłam różne etapy. I ten, kiedy nikt mnie nie chciał, i ten, gdy byłam na co drugiej okładce. Nauczyłam się, że w aktorstwie trzeba umieć czekać i nie zwariować, gdy cały świat wpada w zachwyt. Bo ten może trwać chwilę. W chodzeniu po ziemi wytrenowali mnie rodzice.
Rozmawiała: Beata Biały
Czytaj więcej na http://www.styl.pl/magazyn/wywiady/news-malgorzata-socha-czy-ja-pania-skads-znam,nId,1088027,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz